niedziela, 3 lipca 2016

Styczeń - cisza przed burzą...

Na samym początku chciałabym bardzo bardzo przeprosić moich czytelników za tak długą przerwę. Teraz emocje związane z Euro opadły raczej ostatecznie, dlatego spokojnie mogę zabrać się za pisanie. Opowiem Wam dzisiaj co takiego ciekawego działo się w styczniu, jak spędziłam swoje 26 urodziny i o kilku innych epizodach z tamtego czasu.

Styczeń rozpoczął się wraz z Nowym Rokiem, na samym początku roku czekały nas w sensie mnie i Igora imprezy rodzinne, urodziny mojego Taty i ukochanego siostrzeńca. Obie odbyły się w miłej i ciepłej atmosferze, rodzina przepadała za Igorem, dzieciaki go uwielbiały. Ja wreszcie poczułam jakąś stabilizację i coraz pewniej czułam się w swojej roli. Wiecie wbrew pozorom nie należę do kobiet, które zmuszają do ślubu, czy niby przypadkiem non stop mówią o pierścionku zaręczynowym... Dlatego tym bardziej zdziwiłam się, jak pewnego wieczoru, po zjedzeniu wspólnej kolacji, usłyszałam milion komplementów, a następnie padło pytanie:

- Kicia, a co z naszym ślubem i weselem? No chyba powoli trzeba coś organizować? Weź kartkę, zrobimy listę gości i się zorientujemy co i jak.

Mój szok był na tyle duży, że nie bardzo wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Wzięłam zatem mój ulubiony notes i długopis i zasiedliśmy do sporządzania listy gości. Wyszło coś koło 140 osób. Śmialiśmy się, słuchaliśmy demo różnych zespołów, kucharkę i salę już raczej mieliśmy wybraną. Ja musiałam zastanowić się nad świadkową, bo u Igora wybór był oczywisty. Byłby nim jego młodszy brat - Tomek. Kiedyś Wam o nim opowiem. Warto! Przy tym całym planowaniu nie mieliśmy nawet większej różnicy zdań - doszliśmy do wniosku, że to raczej formalność, ale impreza musi być przednia. Wiem, o czym pewnie myślicie. Co z datą. Mianowicie Igor zaproponował,żeby to był sierpień 2016, tak w prezencie na dziesiątą rocznicę bycia razem. Już nie mogłam się doczekać! W głowie miałam sukienkę, buty, fryzurę i całą resztę dodatków. Cieszyłam się jak dziecko i nawet nie myślałam o pierścionku zaręczynowym czy czymkolwiek z tym związanym. Nie było to dla mnie ważne. Najważniejsze było to, że cała propozycja związana ze ślubem i weselem wyszła od niego, że to on chciał, bo miałam wtedy pewność, że jest na to gotowy. Oczywiście następnego dnia spotkałam się z Oliwią i o wszystkim jej opowiedziałam. Cieszyła się, ale nie byłaby sobą gdyby nie padło zdanie:

- No kurwa nareszcie! - powiedziała to poważnie, odpaliła papierosa i zaproponowała - Julka za miesiąc premiera Greya, idziemy?

Po chwili zastanowienia zarezerwowałyśmy bilety dla nas i naszych Panów na Walentynki. Tak na Walentynki. Ani my ani Oliwia i Piotrek ( szanowny Pan mąż oraz fantastyczny człowiek tak w ogóle, nad wyraz spokojny, ale o nim też kiedyś więcej) nie są zwolennikami tego typu świąt, no ale niestety zbieg różnych okoliczności nie pozwolił na rezerwację w innym terminie. Niesamowicie podniecone, siedziałyśmy przed kompem, oglądałyśmy trailery długo wyczekiwanego filmu i cieszyłyśmy się, że udało nam się kupić bilety. O dziwo na miesiąc przed premierą wcale nie było łatwo. Najważniejsze, że się udało, śmiałyśmy się, że się odchamimy, zasmakujemy kultury, a później każda z nas będzie miała swojego własnego Greya w domu! Panowie nie mieli dużego wyboru, musieli się zgodzić. Odliczałam dni do tego wyjścia. Igor nie bardzo rozumiał fenomen Greya, ale ja byłam w trakcie czytania książki, więc opowiadałam mu o tym, co się dzieje. Najbardziej lubił, jak mówiłam o pikantnych szczegółach, czerwieniłam się pewnie jak Ana Steele, ale nie nie, nie myślcie sobie, że on przejmował inicjatywę jak Christian Grey! Nie Nie! Zawsze mówił, że lubi dominującą kobietę, więc musiałam wziąć na siebie podwójne obowiązki. Aczkolwiek polubiłam wydawanie mu poleceń, polubiłam gadżety i generalnie  świat seksu trochę bardziej się dla mnie otworzył. Zrobiłam się spontaniczna, taka, jaką zawsze chciał, jeśli o sprawy łóżkowe chodzi. Widziałam dziką satysfakcję w jego oczach, przestałam się siebie wstydzić, kompleksy znikały, a zrzucenie ciuszków czy inne elementy gry wstępnej nie były już dla mnie trudne, nie czułam się głupio tańcząc przed nim czy wypinając goły tyłek przy ściąganiu bielizny. Widziałam jak bardzo to lubił, jaką sprawia mu to satysfakcję, nigdy się ze mnie nie śmiał, nie dał mi jeszcze wtedy powodu, żebym się zamknęła, dlatego otwierałam się przed nim coraz bardziej. Osz kurwa, jak ten złamas mógł się tak bardzo zabawić moim kosztem. Ty skończony idioto, burza, którą zgotowałeś mi później, zablokowała mnie na tyle,że pewne rzeczy i sprawy nigdy już nie były takie same. Ale potrzymam Was jeszcze trochę w niepewności i o tym opowiem następnym razem...



Styczeń to również dla mnie ważny miesiąc, bo mam wtedy urodziny, Czekałam na ten dzień. Zaprosiłam najbliższą rodzinę, nie planowałam wielkiej imprezy. Dzień wcześniej mieliśmy posprzątać. Pech chciał, że musiałam poradzić sobie ze wszystkim sama. Dlaczego? Ano dlatego, że mój Luby oddając się siatkówce, rozwalił sobie kostkę, spuchła mu chyba siedmiokrotnie i ledwie chodził. W zasadzie cały dzień spędziłby w łóżku, ale wielkodusznie postanowił zaszczycić moich gości swoją obecnością i nie dać dupy po raz kolejny, w miłej atmosferze spędziliśmy kilka godzin. Ostatni wychodzili moi rodzice, którzy zapytali o jakieś plany związane z remontem, poprosili,żebyśmy się wstrzymali, bo chcieliby nam finansowo w tym pomóc, pierwszy raz wspomnieli wtedy o problemach zdrowotnych Taty i oczywiście kazali nam jeszcze tego dnia jechać na SOR z nogą Igora. Chcieli jechać z nami, ale postanowiłam,że poproszę o to kolegę, o nim też jeszcze nie raz usłyszycie, ale dajmy mu na imię...najchętniej nazwałabym go Judaszem, ale to zbyt patetyczne, dobra niech będzie Czesław. Bo z niego taki prawdziwy Czesław. Sierota ostatnia, ale dwulicowa na potęgę! W każdym razie. Urodzinowy wieczór spędziliśmy w szpitalu, Igor dostał wolne w pracy, skierowanie do ortopedy i leki. Ostatnie dni stycznia spędziliśmy zatem wspólnie w domu, było miło, ciepło i stabilnie. Ale też namiętnie, spontanicznie i nawet zapominał, że noga go boli, jak miał się ze mną bzykać. No bywa. Pewnie zastanawiacie się i ciekawość Was zżera, co takiego dostałam od niego na urodziny. Już wyobrażacie sobie,że pewnie piękny bukiet kwiatów albo coś biżuterii, a może jakieś fajne perfumy czy seksowną bieliznę, którą tak bardzo lubił. Otóż wyprowadzę Was z błędu. Tak dla jasności. W ciągu 10 lat: kwiaty dostałam raz lub dwa, perfumy jakieś 3 razy, biżuterię 2 razy, a bielizny nigdy. To taki bilansik. Wtedy też nie dostałam prezentu, ale oczywiście jak to ja, nie było to dla mnie ważne. Ważne było kupienie jakiś maści czy żeli na kostkę dla niego, podanie mu czego tylko chciał do łóżka, żeby nogi nie nadwyrężał, i dogadzanie, bo przecież jest chory w jakiś sposób i trzeba mu uprzyjemnić czas i urozmaicić. Dlatego biegałam po sklepach, gotowałam ulubione jedzonko, dostarczałam słodycze, które pochłaniał w ogromnych ilościach i oczywiście zabawiałam i byłam niesamowicie miła dla kolegów, którzy wpadali w czasie jego wolnego. Powiem szczerze, że to był dobry czas mimo wszystko, doceniam wewnętrzny spokój, jaki wtedy w sobie miałam. Później moja cierpliwość i wielka miłość do niego została wystawiona na próbę, w zasadzie to ten złamas wystawił ją na próbę, bo mu się ruchać małolaty zachciało na boku... ale o tym już w następnym wpisie.

Z perspektywy czasu oceniam styczeń mimo wszystko pozytywnie na tle tego co działo się później. Ale o tym i całym wielkim życiowym rozpierdolu dowiecie się w kolejnych wpisach. Pozdrawiam. PRM :)